Niektóre obrazy pozostają w pamięci na zawsze. Pojawiają się nagle. Niespodziewanie jak grom z jasnego nieba, z mocą podobną gwałtownej nawałnicy letniej zagnieżdżając się w sercu. I trwają tam, cały czas, gotowe, aby zaatakować w najmniej oczekiwanym momencie, ciąć głębiej niż miecze. Są jak rany, które nigdy się nie zabliźniają i krwawią przy najmniejszym nawet zadrapaniu. Nie możesz się ich pozbyć, nieważne jak bardzi tego pragniesz. Nieważne jak mocno byś się starał i ile wody upłynęłoby w rzece. Będą tam tkwić już wiecznie. Obraz martwego za żywota brata, którego miłowałeś najczystszą, siostrzaną miłością, jest jednym z nich. Jego cierpienie staje się Twoim, choć nie masz pojęcia o jego wielkości. Nie potrafisz sobie wyobrazić ciężaru, który przygniata barki w najgorszych nawet koszmarach. Nie zrozumiesz tego, nigdy, ale mimo to cierpisz, mimo że nie jesteś w stanie tego pojąć, jeśli nie przeżyłeś podobnego bólu.
Cierpienie najbliższych jest Twoim cierpieniem. Zapominasz o własnym bólu, zapominasz o gniewie, niepokoju i strachu, którymi była wypłeniona każda sekunda twego żywota przez ostatnie miesiące. Zapominasz, to już nieistotne. To odległy koszmar, uwaga skupia się na nich. Na oczach bez życia, na spuchniętej twarzy i kościach rysujących się wyraźnie pod szarą skórą. Możesz dostrzec to dopiero po chwili, gdy minie już Twoja furia, ale nadchodzi moment, kiedy tylko cierpienie bliskich się liczy. Szukasz w odmętach pamięci słów pocieszenia, ale wszystkie piękne sentecje o nadziei, o lepszym jutrze, o przyszłości oddalają się ze złośliwym uśmiechem, pozostawiając po sobie jedynie milczenie, którego chcesz uniknąć za wszelką cenę.
Możesz jedynie patrzeć, kiedy już widzisz naprawdę. Widzisz te mętne oczy i ciało bez życia. To taki moment, kiedy ból jest tak duży, że nie możesz oddychać. To jest taki sprytny mechanizm, wielokrotnie przez naturę wyćwiczony. Dusisz się, instynktownie ratujesz się i zapominasz na chwilę o bólu. Boisz się nawrotu bezdechu i dzięki temu możesz przeżyć. Dzięki temu zaczynasz znów mówić. O bogach, którzy już dla Ciebie istnieją, o własnej nienawiści, która przed chwilą rozpalała twe żyły, a teraz dogasa gdzieś w oddali.
-To już niestotne, braciszku - szepnęła Ivory, zastygając w bezruchu.
Z odmętu wspomnień pełnych słońca i lepkiego soku pomarańczy wyłoniła się Siedmioramienna Gwiazda. Stara księga, którą podarował Ivory septon na ósmy dzień imienia, uważając, że winna jak najwcześniej poznawać zasady wiary. Nikt jej jednak nie powiedział, że wiara przychodzi łatwo w dni letnie i radosne, nikt nie przygotował księżniczki na zbliżającą się burzę. Ani septon, ani ojciec, ani matka nie mówili o zwątpieniu. O błądzeniu w ciemnościach i poszukiwaniach w otchłani własnej duszy iskry nadziei.
Dla dornijskiego księcia wciąż płonął płomień i to on pozwalał mu żyć, a dusza jego siostry pogrążyła się w ciemnościach zwątpienia, gdzie po omacku próbowała odnaleźć ścianę, na której mogłaby się wesprzeć. Szukała swojego deszczu, ludzkie dusze bowiem tak jak rośliny potrzebują deszczu innego rodzaju. Nadziei, wiary, sensu. Gdy tego brak, wszystko w duszy umiera, choć ciało nadal funkcjonuje.
-Jeśli wybierzesz zbyt odległą studnię, pożar pochłonie wszystko, co chciałeś uratować - odpowiedziała księżniczka, dostrzegając iskrę w oczach brata, lecz nie potrafiąc wzniecić z niej płomienia nadziei i wiary.
Zrezygnowanie. Teraz to ono malowało się na pustynnej twarzy dziewczyny, pojawiając się nagle jak kolejny obraz w kalejdoskopie. Rozbuchana emocjonalność nastoletnia była rzeczą nieprzewidywalną, kiedy traciło się sens istnienia, gdy samotność nie była już jedynie wędrówką w głąb samego siebie, lecz powodem głębokiego cierpienia, które powoli przeistaczało się w apatię. A później zrezygnowanie, kiedy nagłe, silne emocje przestały szargać duszą jak wiatr wątły kłos.
-Edric napisał do mnie list - zaczęła cicho, patrząc w punkt znajdujący się gdzieś nad ramieniem brata, a jej oczy wydawały się nieobecne, jakby znalazła się znów na statku Orysa Baratheona - Chciał, abym jak najszybciej wyruszyła drogą morską do Królewskiej Przystani, gdzie miałam poślubić Maegora Targaryena.
Tu dziewczyna urywała na moment. Godność narzeczonego w ostatnich dniach pojawiała się w jej umyśle coraz rzadziej. Wcześniej budziła strach i niepewność, przed nieznanym, co było całkowicie naturalne w przypadku, gdy młoda panna poślubiła mężczyznę sporo od niej starszego. Później rodziła jakąś nadzieję, że dzięki temu mariażowi wróci Trystane, wróci Edric, ból po stracie rodziców zostanie ukojony, lecz teraz... Miano Maegora Targaryena nie budziło w niej już nic, oddalało się. Znikało w odmętach niepamięci jak we mgle.
-Edric pisał, ze to małżeństwo ma być gwarantem pokoju, wypłynęłam więc jak najszybciej, lecz... Nie miałam szans, Trystane. Nie miałam szans, aby uciec - Ivory przeniosła spojrzenie na twarz brata, spoglądając prosto w jego oczy, a dłonią gładząc zarośnięty policzek z największą czułością. Delikatnie, jakby był ze szkła. Jakby mógł rozbić się przy mocniejszym dotyku - On miał wojskowe okręty. Trzy, a ja chciałam uciec maleńką galerą, lecz bogowie zechcieli inaczej. Najwidoczniej zgrzeszyłam, Trystane, nie wiem czym i nie wiem jak, lecz nastała cisza. Cisza na morzu i cisza w niebiosach.
Znów przerwała, nie potrafiąc powstrzymać łamiącego się głosu. Kilka łez spłynęło po policzkach, a Ivory znów zaczęła drżeć. Znów tam była. Wśród palącej nienawiści i lubieżnych spojrzeń, wśród pragnienia jej śmierci i chęci zemsty. Była tam sama